Wiola czyli Siła Miłości
Miała 23 lata, kiedy dowiedziała się, że nasilające się zaburzenia równowagi, to początek SM. Akurat skończyła studia i podjęła swoją pierwsza pracę.
Wreszcie poczuła się samodzielna - dojeżdżała własnym samochodem do wojewódzkiego miasta, gdzie miała satysfakcjonującą pracę w świeżo wyuczonym zawodzie.
Miała paczkę szalonych wiernych przyjaciół, mnóstwo znajomych i ogromny apetyt na życie! Wielkie serce w połączeniu z odwagą i radością życia dawały jej pewne poczucie spełnienia.
Była tzw. Duszą Towarzystwa zawsze pierwsza z pomysłami i ich realizacją. Reszta szła za nią "jak w dym".
Uwielbiała robić niesamowite akcje "dobroczynne" znajomym, u których zauważyła jakąś przeszkodę typu NIE DO POKONANIA.
Do historii przeszła jej POMOC koledze, który popadł w spore tarapaty z pewnego nieciekawego przedmiotu. Przedmiot ten wykładała kobieta stanu wolnego o nieco oschłym charakterze...
Zbliżał się koniec semestru i sytuacja kolegi stała się co najmniej zaogniona. Wiola przekonała biedaka, że królowa wykładów ma słabość do kwiatów i sprawdzony na nią patent, to spontaniczne podarowanie jej kwiaciarnianej wiązanki.
W międzyczasie podrzuciła karteczkę z intymnymi męskimi wyznaniami bardzo komplementującymi - na biurko nauczycielki. Wszystko układało się w bardzo romantyczny obrazek z dobrym zakończeniem.
Kolega Wioli pewny sukcesu dość odważnie wkroczył pod Belfrowskie drzwi. Dobrze to rokowało, ale chłopak wylądował po niewłaściwej stronie drzwi z wiązanką mocno potarganą w porywie...
nieprzewidzianych uczuć kobiety!
W końcowym rezultacie akcji, Wiolka musiała podciągnąć kolegę sama z zaniedbanej dziedziny wiedzy, a anegdota o nieudanej jej akcji ratunkowej pozostała w szkole na lata...
Często robili z przyjaciółmi składkowe niespodzianki okolicznym bezdomnym, czy dzieciakom "trudnych" rodziców. Wystarczało nieraz kilka drobnostek podłożonych dyskretnie, by nazajutrz cieszyć się jasnymi efektami w oczach małych bohaterów lub miejscowego żebraka. Wtedy Wiola triumfowała! Potrzebowała tego do pełni własnego szczęścia.
Najważniejszy jednak był dla niej Marek: pierwsza i wielka jej Miłość. Wysoki, śniady szatyn o błękitnych oczach, zakochany w niej bez pamięci...!
Byli jak ogień i woda, jak czerń i biel- tak różni od siebie, że aż cudownie się uzupełniali!
To było niesamowite, jak oni się dobrali. Bardzo wyraźne różnice, a raczej przeciwieństwa ich osobowości, charakterów, a nawet gustów i upodobań układały się w niezwykłą, ściśle pasującą i przepiękną mozaikę...
Razem tworzyli niezwykły kalejdoskop, wokół którego radośnie tańczyło życie.
Zachłystywali się sobą i... milkli z zachwytu przy sobie. Jej zielone iskrzące źrenice zatapiały się w jego przepastnym błękicie - i zapominali o całym świecie.
Słowa były niepotrzebne.
Czas nie istniał.
Świat nie istniał.
I nagle ta okrutna diagnoza, jak piorun spadający z jasnego nieba: stwardnienie rozsiane!
Jak to wpleść w ich iskrzącą szczęściem rzeczywistość?... Wpletli to naturalnie: wzięli ślub. Marek powiedział jej, że zawsze będzie przy niej, niezależnie od wszystkiego, bo tylko tam jest jego miejsce.
Już na ślubnych zdjęciach Wiola pozowała na fotelu, bo zaburzenia w mięśniach nóg nie pozwoliły jej dłużej stać. Ale siedziała jak królowa nieba: szczęśliwa, roześmiana i pełna niezwykłej siły. Wszyscy wokół podziwiali tę siłę i nią się sami sycili... Promieniowała z niej taka Energia i Moc! Taka niezwykła Pewność, którą daje tylko Uczucie i Spełnienie!
Szybko się okazało, że choroba uderzyła całą swoja mocą. Częste rzuty, tzn. nagłe ciężkie postępy stwardnienia zostawiały po sobie ciągle nowe dolegliwości, a nawet upośledzenia pracy poszczególnych organów. Najbardziej oberwały nogi i ręce Wioli: bardzo mocne spastyczne podkurcze usztywniały i unieruchomiały je coraz bardziej. Żeby móc być w miarę samodzielną podczas nieobecności domowników, musiała usiąść na wózek inwalidzki. Poruszając się po mieszkaniu za jego pomocą, przygotowywała posiłki i wykonywała powoli wszystkie domowe zajęcia. Z rąk często coś wypadało, ale konsekwentnie dokończyła zawsze wszystko, co zaczęła robić. Taką miała zasadę.
Niestety ze swojej pracy zmuszona była zrezygnować.
Rodzice Młodej Pary szybko i ostro się zmobilizowali. Udało im się skompletować spory fundusz na sfinansowanie nowatorskiej kuracji dla Wioli. Przynosiła ona spore efekty ale działała powoli i była bardzo kosztowna.
Pewna wyzdrowienia Wiola postanowiła przerwać na trochę kurację, by oczyścić organizm z chemii i zajść w upragnioną ciążę. Ta decyzja była dla niej tak naturalna jak oddychanie. Nie słuchała żadnych argumentów. Zatopiona w miłości do Marka widziała tylko superlatywy życia...
Niestety, nie miała racji. Wyczerpany częstymi atakami choroby organizm nie utrzymał ciąży, a przerwana kuracja nie dała się już dogonić! Choroba złapała mocno ster i nie puściła już...
Kiedy ją poznałam, już czwarty rok leżała unieruchomiona. Stwardnienie postępowało wyjątkowo szybko. Nogi i ręce przestały być posłuszne woli- bardzo silne i bolesne podkurcze zginały je wpół i paraliżowały w bezruchu.
Choroba nie ominęła też aparatu mowy. Mówienie stało się dla Wioli zbyt trudne. Próbowała bełkotliwie mówić skrótami: np. zamiast "proszę,daj mi pić", mówiła "łyk"...
Rozmawiałyśmy jednak godzinami. O wszystkim.
Dialog nasz był bardziej dialogiem dusz, niż ciał, ponieważ jej niewyraźne słowa- skróty musiały być interpretowane przeze mnie na wyczucie. Ja mówiłam- a ona reagując na to dawała mi odpowiedź.
Reagowała wyrazem oczu. Dotąd nie miałam zielonego pojęcia, ile treści potrafi zmieścić w sobie ludzki wzrok, jak musi... Z czasem upewniłam się, że to pełniejszy sposób wyrażania uczuć, niż słowa...
Nauczyła mnie tego Wiola.
Miała tak wiele do powiedzenia, do wyrażenia, wydarcia z siebie! Poznawałyśmy się powoli, ale bardzo dokładnie. Jej odpowiedzi i zapytania były rzeczowe i bardzo szczere. Myśli proste i czytelne. Nigdy nie rozmawiałam z nikim tak bezpośrednio!... Była bardzo taktowna, współczująca i wyjątkowo inteligentna.
Ale jej poczucie humoru- najwyższych lotów, naprawdę! Miała specyficzne poczucie humoru- potrafiła wyłapać i docenić niczym koneser najcichszą nutkę ironii czy szyderstwa... Uśmiechać się mogła, ale już śmiać- nie. Śmiejąc dusiła się, bo mięśnie przełyku miała mocno zwiotczałe z powodu rozkurczowych leków. Leki te były niezbędne jednak do łagodzenia potwornych podkurczy kończyn... Bez względu jednak na konsekwencje- śmiała się chętnie i zaraźliwie- całą duszą!
Połykanie też było coraz trudniejsze, aż założyli w końcu sondę do żołądka i kilka strzykawek koktajlu zastąpiło parogodzinne uciążliwe karmienie...
Karmienie bywało dramatyczne, bo częste krztuszenie się Wioli balansowało na granicy życia i śmierci- często łyk powietrza z moich płuc był dla niej impulsem do dalszego... oddychania...
Tak- wymieniałyśmy myśli i oddychały tym samym haustem powietrza. Miałam ten zaszczyt być tak blisko Wioli.
Wiem, że zrobiłaby dla mnie wiele. Ja traktowałam ją tak, jakby jej bezwładne ciało było częścią mojego. Zawsze.
Pamiętam, przyszłam do niej pewnego ranka, a ona leżała sina na podłodze przy łóżku. Sztywne jej ciało zahaczyło o stojącą przy łóżku niską pufę. Szyją!!!
Nie dała rady się ruszyć... Dusiła się.
Znowu życiodajny łyk powietrza pomógł.
Nim przyszli jej dwaj bracia, rozścieliłam jej kołdrę na podłodze, ułożyłam ją tam i przytuliwszy dziewczynę do siebie ogrzewałam zmarzniętą do szpiku kości.
Za kwadrans już wraz z jej braćmi zrobiliśmy z tej przygody niezłą anegdotę- sprowokowani przez Wiolkę wariatkę... Ciągle jeszcze śmiertelnie blada śmiała się z tego tracąc oddech!
To był jej sposób na rozładowanie atmosfery i szybkie uspokojenie nas wszystkich.
Wiola coraz częściej zasypiała w ciągu dnia organizm coraz bardziej wyczerpany skutkami choroby potrzebował dużo więcej odpoczynku. Dlatego też nasze rozmowy były krótsze... Lubiła, żeby jej czytać podczas drzemki- słuchała i prawdopodobnie potrzebowała oderwać się od własnych myśli...
Jednego dnia zapytałam, o czym myśli, jak tak leży w bezruchu. Odpowiedziała,że o Marku...
Bardzo dużo zdołała mi opowiedzieć o swoim ukochanym Marku. Kochała go z całych swoich sił- a siły miała niewyczerpane! Powiedziała mi kiedyś, że w nocy nie może spać. Wiem, że bezsenność to paskudna zmora, więc zapytałam, jak sobie z tym radzi.
- Słucham, jak mój Marek oddycha. To moja największa radość. Czuję, że póki jest obok- zniosę wszystko. Wszystko...- odpowiedziała mi po swojemu, a jej zielone oczy zamgliły się.
Wyglądała niesamowicie.
Stwardnienie spowodowało spore zniekształcenia - w twarzy też. Bardzo mizerna bledziutka twarz z mocno wytrzeszczonymi oczami spotęgowała jeszcze wrażenie sporego wychudzenia zniekształconego przykurczami młodego ciała. Okalające ją ciemne długie włosy dopełniły smutnego obrazu.
Bardzo dzielnie znosiła cierpienie, zarówno fizyczne, jak i to cięższe- psychiczne. Nie skarżyła się. Przyjmowała wszystko naturalnie i z godnością.
Kiedy jednak na czymś jej bardzo zależało a nie mogłam jej tego zapewnić- zamieniała się w demona złośliwości: jęczała tak długo aż dostała to, na czym jej zależało. Nie było od tej zasady wyjątków. Nigdy i żadnych.
Najczęściej chodziło o Marka: niespodzianki dla niego i prezenty, które za nią przygotowywałam. Wszystko musiało być w najlepszym gatunku i z uwzględnieniem szczegółów. Bardzo o to dbała. Jej wzrok śledził uważnie każdy mój ruch i gest, dopóki nie doprowadziłam dzieła do perfekcyjnego stanu.
W głęboką jesień, dokładnie w Zaduszki moja Wiola chciała odwiedzić ukochaną swoją babcię i braci na cmentarzu. Trzy kilometry przez całe miasto w chłodzie paskudnym. Nie zgodziłam się jej tam zawieźć wózkiem akumulacyjnym. -Za zimno i za daleko, nie damy rady- powiedziałam. Użyła swojej najostrzejszej broni i po kwadransie uległam. Wróciłyśmy na wpół przytomne ze zmęczenia i przemarznięte straszliwie.
Mama Wioli już czekała, żeby nas ukrzyżować. Kiedy nas zobaczyła, zmieniła swoje plany i najpierw włożyłyśmy Wiolkę do wanny z ciepłą wodą... Jak nabrała normalnych kolorów, to dopiero przystąpiono do krzyżowania... Oberwałyśmy obie na maksa.
Przy pożegnaniu mamy, Wiola powiedziała:
- Super było- i uśmiechnęła się triumfująco...
Postawiła na swoim. Bezwładne ciało dało radę, bo silny duch miał nad nim władzę.
I to jest właśnie moc Wioli
SIŁA DUCHA.
Tak, moc Wioli leży w sile jej ducha.
Czuje to każdy, kto ją zna.
Wie to nawet jej rehabilitantka, lekarz i pani logopeda, która codziennie walczy o usprawnienie działania mięśni jej jamy ustnej.
Wie to nawet ksiądz odwiedzający ją w pierwsze piątki...
Jednego z takich piątków, podczas jakiejś wyjątkowo głębokiej albo trudnej rozmowy z chorą Wiolką- wyszedł nagle nie zamykając nawet za sobą drzwi wyjściowych!
Pytam więc:
- Co mu powiedziałaś, że tak uciekł?!
Moja Wiola przymknęła tylko lekko powieki, uśmiechnęła tajemniczo i pogardliwie ruszyła ramionami. Na jej buzi wyraźnie zarysowało się zwycięstwo. Pokonała go inteligencją i argumentami. Ten wikariusz już nigdy nie wrócił- odtąd odwiedzał ją proboszcz jako silniejszy duchem i bardziej "na miejscu"...
Nigdy nie odpuściła, jeśli coś miało dla niej znaczenie. Czas pokazał i życie pokazało, że ta jej stanowczość dała owoce. Minęło dziesięć lat.
Według wszystkich medycznych i naukowych zasad- Wiola już dawno powinna ulec chorobie... i odejść.
Nawet wybitni profesorowie, którzy przed laty ją diagnozowali i próbowali leczyć- poddali się.
Cóż z tego, jak moja Wiola postanowiła twardo, że woli życie w cierpieniu i bezruchu, byleby po tej samej stronie życia, co jej ukochany Marek?
Choroba poraziła już całkowicie nerwy wzrokowe i pogrążyła kobietę w ciemności. Jej twardego ducha jednak nie zdołała złamać. Moja Wiola ciągle żyje. Przeczekując w zawieszeniu godziny dnia, w bezsenne noce słucha życiodajnego oddechu swojego mężczyzny. Nikt już nie wie,co ona myśli i czuje, bo od dawna już nie mówi. Wszyscy wiedzą tylko, ze pokonała strach i śmierć, by nie stracić swojej Wielkiej Miłości... Pokazała jak wielką siłę nosi w sobie kochający człowiek. To niewątpliwie Boska siła.